sobota, 21 września 2013

"Gwiazd naszych wina" John Green

Zwykle ciężko jest recenzować książki o których już wiele osób pisało. A o tej zdecydowanie napisano już dużo. Nawet bardzo.

Kiedy przerzuciłam kilka pierwszych stron moim oczom zarysował się obraz : Ona i On. Hazel Grace i Augustus Waters (swoją drogą, kto nazywa bohatera Augustus !?). Ona ma raka, on nie. Ona pewnie niedługo umrze, a on jakoś trzyma się przy życiu. Dalszy scenariusz miałam już przed oczyma: zakochają się w sobie, będą wspierać się nawzajem podczas gdy stan Hazel zacznie się pogarszać,  na koniec dziewczyna umrze, a wszyscy będą ją opłakiwać i opowiadać jaką cudowną osobą była. Nie wiedziałam, jak bardzo się pomyliłam.

 "Gwiazd naszych wina" można zaklasyfikować jako powieść dla młodzieży. O czym są w dzisiejszych czasach książki z tego gatunku? Wystarczy wejść do pierwszej lepszej księgarni, by się przekonać. Wampiry, zombie, wszystkie typy umarłych istot. Wszystko oczywiście zabarwione cukierkową miłością. Ale czy te książki naprawdę traktują o śmierci? Jest ona tam chwilą, którą trzeba przejść by móc dalej żyć ze swoim ukochanym. Czyli są one o życiu. John Green wykazał się sporą odwagą, pisząc o śmierci takiej, jaką jest. Nie koloryzował, nie upiększał. Pomimo tego udało mu się utrzymać powieść w ramach tak zwanej "młodzieżowej".


Osobiście nie lubię czytać o osobach chorych na raka. Nuży mnie to, zawsze mam wrażenie że już gdzieś coś podobnego widziałam. Tu pojawia się kolejny plus na korzyść Johna Greena.  "Gwiazd naszych wina" jest powieścią nieszablonową, interesującą, wychodzącą poza utarty schemat. Nigdy nie wiadomo, co
można spotkać na następnej stronie. Mnie na przykład zaskoczył rysunek piramidy Maslowa, którą właśnie miałam na poprzedniej lekcji WoSu. Nie była to raczej rzecz, której bym się spodziewała po tomie wyciągniętym z półki bestsellerów dla nastolatków.


 Jedyną rzeczą, która była dla mnie nierealistyczna był fakt, że Hazel i Augustus jako dwoje siedemnastolatków cały czas wymieniali się inteligentnymi, filozoficznymi frazami. Kto kiedykolwiek widział licealistów mówiących do siebie w taki sposób? Rozumiem, że autor chciał ich przedstawić jako ludzi oczytanych, ale według mnie przedobrzył. Chyba nawet fakt śmiertelnej choroby Hazel nie był w stanie sprawić, żeby te dialogi były bardzo wiarygodne.

Generalnie powieść była dobra, przeczytałam ją szybko. Zaangażowałam się w nią emocjonalnie, autor perfekcyjnie potrafił  żonglować uczuciami czytelnika. Podobał mi się sposób,w jaki opisał tę "pierwszą" miłość. Na pewno nie pozostanę na tym w kwestii lektury twórczości  Johna Greena. O takich książkach zawsze się pamięta!


wtorek, 2 lipca 2013

"Dziennik Paniczny" Roland Topor

"Niektórym się wydaje, że czubkiem można zostać, ot tak, ni z gruchy, ni z pietruchy. Że na przykład najspokojniej w świecie spacerujesz sobie z rodziną, aż tu nagle doskakujesz do drzewa i zaczynasz je kopać, albo inaczej, zwyczajnie szykujesz się do spania. Po prostu dostajesz hyzia. Nie, nie i jeszcze raz nie."
 Jak wygląda czysta paranoja? Czy ktoś z nas kiedyś zastanawiał się, jakie to uczucie być schizofrenikiem ? Roland Topor, francuski surrealista, mistrz pure nonsens'u i czarnego humoru, starał się zamknąć szaleństwo w Dzienniku. Oczywiście taki dziennik musi odpowiednio się nazywać: "Paniczny" pasuje idealnie. Szaleństwo wbrew pozorom jest sprawą bardzo skomplikowaną. Już samo zostanie świrem wymaga niemałego wysiłku, a co dopiero opisanie tego stanu !

 Topor ukazuje świat od strony całkiem innej - wywracając go do góry nogami. Każda kartka przesiąknięta jest groteską i charakterystycznym dla niego czarnym humorem. Książka składa się na cykl krótkich opowiadań luźno ze sobą powiązanych - jak to bywa w życiu paranoika. I choć bohater jest bezsprzecznie szaleńcem, często zdarza mu się jakaś genialna myśl - totalnie wyrwana z kontekstu. Jego odmienne postrzeganie świata czasem doprowadza go do całkiem logicznych i sensownych wniosków.

 Autor wyśmiewa liczne przywary Francuzów, jak i wszystkich ludzi. Z poziomu szaleńca uwidacznia bezsensowne zwyczaje, gesty, zachowania. Nie zostawia suchej nitki na nikim. Rzeczy, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić (pomimo ich wątpliwej sensowności) stawia w świetle groteski. W niektórych momentach można by się zastanowić: kto właściwie jest tym szaleńcem? Czy bohater książki? A może on jest jedyną normalną osobą wśród nas, psycholi? Może cały nasz świat jest pokręcony, a to Roland Topor był tym "normalnym" ?

 Przy książce nieraz można zapłakać ze śmiechu. Niektóre fragmenty wydają się niezrozumiałe i właściwie nie powinniśmy pytać "Co autor miał na myśli?", gdyż może wcale nic nie miał - przecież to "Dziennik Paranoika". Niektóre wątki się ze sobą składają, a inne pozostają całkowicie oderwane - tu też nie powinniśmy autorowi nic zarzucać - bo który paranoik myśli cały czas składnie i logicznie?

 Rzeczą która także zdecydowanie przemawia na plus książki jest jej okładka. Kolorowa, przyciągająca oko, ukazująca czyste szaleństwo. Czyli jak cała treść zawarta w środku. Nie da się przejść obok niej obojętnie.

Podsumowując: lektura świetna, jedna z takich których chciałoby się w życiu przeczytać jak najwięcej.

czwartek, 13 czerwca 2013

"Chata" William P. Young

 Ludzie często zadają sobie pytanie kim jest Bóg. Czytają w tym celu mądre książki i słuchają wielu mądrych ludzi. Mack miał znaleźć odpowiedź w całkiem inny sposób...

 Główny bohater był człowiekiem nieszczęśliwym. Wielki Smutek towarzyszył mu od czasu domniemanego zamordowania jego najmłodszej, uroczej córeczki - Missy. Nigdy nie był człowiekiem wierzącym, a utrata dziecka zwiększyła jego dystans od religii. Pewnego dnia znalazł w skrzynce pocztowej list, którego wcale się nie spodziewał. Informował o spotkaniu i był podpisany... "Tata".

 Mack od razu domyślił się o jaką postać chodzi, gdyż jego żona często nazywała tak właśnie Boga. Przed bohaterem stanął ogromny dylemat: "Kto jest autorem listu? Czego ode mnie chce? " Mężczyzna postanowił wyruszyć w podróż na końcu której miał spotkać Boga, ale to, co spotkał na progu Chaty przekroczyło jego wszystkie dawne wyobrażenia o Stwórcy...

 Mack jest utożsamieniem prawie każdego z nas - ludzi cały czas zrzucających na Boga winę za całe zło uczynione na świecie, niechcących w Niego uwierzyć. Zmaga się z codziennymi trudnościami. Jego wiedza o Stworzycielu jest duża, jednak zawiera się jedynie w podręcznikowych opisach i formułkach. Nie utrzymuje on prawie żadnych relacji z .... Tatą.

  "Chata" przedstawia Boga w sposób nietuzinkowy, wyjątkowy. Nie mówi o tym, co możemy przeczytać w wielu mądrych książkach i katechizmach. Ukazuje naukę o religii w sposób niezwykle prosty, zrozumiały praktycznie dla każdego. Jest powieścią filozoficzną, a przy tym jest niesamowicie ciekawa. Nie przedstawia Boga jako bezwzględnego mściciela ze Starego Testamentu, lecz jako osobę pełną miłości i współczucia. Łamie stereotyp Sędziego zamieniając go na Przyjaciela i Tatę. Nie jest kolejną księgą z pouczeniami, zawiera w sobie jedynie wskazówki dotyczące życia.

Lektura ta jest radosna, pocieszająca w trudnych chwilach i wnosząca światło. Nie jest kolejną książką, którą po przeczytaniu rzuca się w kąt i szybko zapomina. Mam wrażenie, że w przyszłości do niej wrócę, a na razie chciałabym polecić ją wszystkim, którzy szukają dobrej, filozoficznej powieści.

sobota, 27 kwietnia 2013

"Sztuka uprawiania róż z kolcami" Margaret Dilloway

 Z początku trochę obawiałam się tej lektury- dosyć obszerny format sprawiał, iż nie byłam stuprocentowo przekonana do rozpoczęcia jej. Jednak na szczęście przełamałam się i zabrałam się do czytania.

 Opowiada ona o Gal, która była przede wszystkim silną kobietą. Oprócz tego miała swoją pasję- hodowała róże. Dlaczego była silna ?  -Gdyż pomimo postępującej choroby nerek wiążącej się z ciągłymi dializami i badaniami potrafiła w sobie znaleźć siły, by wziąć do siebie córkę swojej siostry na wychowanie, a oprócz tego jako nauczycielka nie bała się zaangażować w szkolny projekt.

 Książka opowiada o przełamywaniu własnych zahamowań i słabości, o radości która płynie z cieszenia się tym co mamy. Od głównej bohaterki możemy uczyć się wielu  pozytywnych cech-  cierpliwości, wytrzymałości, a nawet poczucia humoru. Opowieść ta jest ciepła i przyjemna, ale nie nuży. Muszę przyznać, iż bardzo podobała mi się kreacja wszystkich postaci - przede wszystkim Gal (a także jej siostrzenicy i przyjaciółki). Były one bardzo rzeczywiste, nie sprawiały wrażenia przerysowanych - po prostu można było się poczuć jak podczas czytania biografii.

 Siostrzenica Gal- Riley nie należała do "łatwej młodzieży". Kobiecie czasem trudno było z nią współpracować, gdyż nie miała własnych dzieci. Czasem niełatwo było jej się z nią dogadać ze względu na różnicę zdań, lecz bohaterka nie załamywała się. Próbowała dalej - z czasem ich relacje stawały się coraz bliższe. Nasuwa się jedno pytanie: Czy to Riley zaczęła dorastać, czy może Gal dorosła do wychowywania nastolatki ?

 Ciekawą rzeczą były też wplecione co jakiś czas fragmenty z poradnika uprawy róż- podczas lektury dowiedziałam się trochę o ci hodowaniu, o czym prawdę mówiąc nie miałam wcześniej pojęcia. Ogólnie odebrałam lekturę jako bardzo przyjemną, pozwalającą oderwać się od szarej codzienności. Gdy przewróciłam ostatnią stronę było mi smutno, gdyż zdążyłam przyzwyczaić się do bohaterów.

 Moje wrażenia po lekturze są jak najbardziej pozytywne - mogę ją spokojnie polecić każdemu.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości:

niedziela, 17 marca 2013

"Alice's Adventures in Wonderland" - czyli czytanie w oryginale

 Już od dłuższego czasu planowałam przeczytanie jakiejś brytyjskiej książki w oryginale, jednak nie byłam pewna, od której pozycji wolę zacząć. Ostatecznie mój wybór padł na "Alicję w krainie czarów". Dokonałam go z kilku powodów, ale przede wszystkim kierowałam się chęcią uporządkowania sobie faktów z tej lektury - każda ekranizacja bowiem wnosiła coś od siebie i coś odejmowała, a ja chciałam znać oryginalną historię.
Dlaczego w oryginale? - Uważam, że żadne tłumaczenie nigdy nie odda stuprocentowo tego, co miał na myśli autor ( pomijając fakt, że tłumaczenie gier słownych zazwyczaj wygląda groteskowo).

Wracając jednak do "Alicji...": wbrew pozorom nie jest to książka dla dzieci, a nawet początkowo miała nie być wcale dla nich przeznaczona. Lewis Caroll ( a właściwie Charles Lutwidge Dodgson) był matematykiem specjalizującym się w szczególności w zagadkach logicznych, a także amatorskim fotografem - z czego ok. 50% jego prac to portrety dziewczynek. Naświetlenie sylwetki autora z pewnością może być pomocne przy analizowaniu jego filozoficznej powiastki. "Alicja w krainie czarów" jest według mnie dziełem kompletnym- naśmiewająca się z przywar, przepełniona ironią, ale też istotnymi filozoficznymi pytaniami. Pełna labiryntów i podwójnych znaczeń, a przy tym niesamowicie zabawna.

Moim ulubionym fragmentem jest herbata u Marcowego Zająca - jest tak jakby kwintesencją całej książki. Zabawny, ale i pouczający. Autor stworzył coś, czego jeszcze nie było, nie powielił żadnego schematu. Cała Kraina Czarów jest naprawdę magiczna - jest bowiem odmienna od wszystkiego, co wcześniej istniało, a przy tym chwilami tak zbliżona do prawdziwego świata.


Jeszcze jedną kwestią, którą chciałam poruszyć, są ekranizacje- niektóre bywały lepsze, niektóre gorsze, jednak uważam, że żadna z nich nie oddała perfekcyjnie klimatu książki. Najpopularniejsza chyba - Disney'owska strasznie "spłaszczyła" postaci, zamieniając dobrą powieść w przeciętną bajkę dla dzieci. Można by wymienić jeszcze film Tima Burtona, jednak on jedynie zaczerpnął niektóre wątki, całkowicie zmieniając fabułę.

Podsumowując, wyprawę do Krainy Czarów polecam wszystkim, zarówno w polskim przekładzie, jak i w oryginale. Na pewno nie będzie to czas stracony. Ja swoją drogą już zabieram się za czytanie "Po drugiej stronie lustra".

PS Polecam wersję z ilustracjami Arthura Rackhama, są niesamowite.




niedziela, 3 marca 2013

Na czym polega fenomen Christiana Greya?

   Nie, to nie będzie kolejna recenzja zachwalająca wdzięki młodego milionera z Seattle.
Nie, nie mam także zamiaru rozpisywać się tutaj o beznadziejnym stylu pisania autorki, infantylności całokształtu powieści i tym że słowo "seks" wystąpiło w samej pierwszej części 275 razy, natomiast zwrot "wewnętrzna bogini" 129 razy w całej trylogii.

O tej książce zostało napisane już absolutnie wszystko: poczynając od totalnego wyklęcia jej i uznania za bękarta literatury współczesnej;  poprzez uznanie jej za "tanie czytadło", kończąc na absolutnym uwielbieniu i przypisaniu cech boskich autorce.

Nie mam zamiaru jej więc "recenzować", ponieważ zrobiło to przede mną wiele osób bardziej to do tego powołanych. Ja wolałabym raczej skupić się na samym fenomenie serii "50 Shades...".
Jak powszechnie wiadomo, literatura erotyczna istniała już od wieków. Była ona zazwyczaj znacząco marginalizowana, uznawana za niszową, a do czytania jej nie przystawało się przyznawać.
Nasuwa się pytanie:
"Skąd więc ten nagły przełom ?"
Moim zdaniem E.L. James po prostu intuicyjnie wyczuła zmianę w społeczeństwie i dzięki niesamowitemu łutowi szczęścia udało jej się trafić na właściwy moment. Obyczaje się zmieniają, ludzie coraz częściej łamią granice, filmy coraz odważniejsze mają coraz niższe progi wiekowe itd, itd... 

Autorka po prostu posunęła się o krok dalej. Przyniosło jej to sławę i pieniądze, a także pociągnęło za sobą dziesiątki nowych "tworów greyopodobnych".  Jak można łatwo zauważyć standardy się obniżają, ludzie jeśli już czytają to coraz większy chłam, a wzbogacają się na tym .... "fanki zmierzchu które zainspirowane tym dziełem postanowiły pójść w ślady Meyer i napisać własną powieść" oraz pewnie jakieś korporacje, bo ktoś musi przecież napędzać ten biznes.

Samo "50 Shades of Grey" samo w sobie jeszcze da się przeżyć. Bardziej przerażające są książki, które są wierną jego kopią, praktycznie odrysowaną od linijki. I ONE WŁAŚNIE SĄ BESTSELLERAMI. LUDZIE, SERIO ?

Cieszy mnie to, że poziom czytelnictwa wzrasta,  a ta literatura może być traktowana jako  przerywnik w czytaniu. Ale żeby od razu bestseller ? 
Nie wiem, jakie wartości może nieść za sobą książka inspirowana książką inspirowaną "Zmierzchem".....
Cytując Stephena Kinga: "Zmierzch jest o tym , jak ważne jest mieć chłopaka". 50 Shades of Grey podtrzymuje to stwierdzenie, zmieniając jedynie chłopaka na " niesamowicie przystojnego kochanka".

Jako podsumowanie po prostu wkleję tu wszystkie tytuły, które powstały zaraz po "50 Shades..." i utrzymują się na liście bestsellerów. Jak widać nawet oryginalność okładek powala.